To tekst z mojego starego bloga. Czytając go dzisiaj, postanowiłam go poprawić i wstawić tutaj.
Wierzę, że każdy ból ma kiedyś swój koniec. Każde cierpienie w końcu się skończy. Wierzę w to całym sercem.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-
Nie rozumiem... - szepce, cofając się do tyłu.
Wygląda
to tak, jakbym chciał uciec przed ludźmi stojącymi przede mną.
-
Nie... nie wiem o czym mówicie... - powtarzam, kręcąc głową.
Wpatrują
się we mnie, a w ich oczach można dostrzec niewyobrażalną dozę
współczucia i bólu.
-
Naruto... - Głos Tsunade jest przepełniony powagą oraz smutkiem.
Robi
kilka kroków w moją stronę, wyciągając rękę by mnie dotknąć.
-
Nie! - Krzyczę, nadal się cofając. - To niemożliwe! To nie może
być prawda!
Sakura
chowa twarz w dłoniach, szlochając. Kakashi odwraca wzrok,
zaciskając usta.
-
Tak mi przykro... - szepce Tsunade, opuszczając bezradnie dłoń.
-
Kłamiesz! - wrzeszczę.
-
On nie żyje. - Te słowa z trudem przechodzą jej przez gardło.
Jej
ciało drży.
Moje
oczy otwierają się szeroko.
Nie
rozumiem.
Nic
nie rozumiem.
Dlaczego
ona mówi takie potworne rzeczy?
Upadam
na kolana, nie będąc w stanie utrzymać się na nogach.
Uderzam
pięściami w ziemię, krzycząc z bólu, który przepełnia moje
serce.
Słyszę
jak Sakura płaczę.
Nie
mam siły podnieść głowy, aby na nią spojrzeć. Aby ją
pocieszyć, bo przecież to co mówi Tsunade, nie może być pra...
Krzyczę.
Wyrzucam
z siebie strach, bezsilność, lecz ból nie ustaje.
Wzrok
zasnuwają mi łzy. Czuję ich smak na ustach i mam ochotę krzyczeć
jeszcze głośniej.
Ramiona
Tsunade obejmują moje ciało.
Nie
wiem, czy w tym momencie to ja tak drżę, czy ona.
Próbuję
ją odepchnąć. Jej dotyk pali moją skórę tak bardzo, że nie
mogę oddychać.
Nie
puszcza mnie.
Szarpię
się z całych sił, lecz tak naprawdę jestem niewiarygodnie słaby.
Z głośnym jękiem poddaję się i zatapiam się w jej ramionach.
Wciskam twarz w jej szyję.
Płaczę.
Ona też.
-
Dlaczego? - Jęczę przez łzy. - Dlaczego... - mój głos jest coraz
cichszy.
Nie
mam siły.
Kołyszę
mnie w swoich ramionach, tak jakby to miało mi pomóc. Co ona może
wiedzieć? Co oni wszyscy mogą wiedzieć o tym, co ja czuję? Stoją
tu i gapią się na mnie, jakbym był jakąś ofiarą.
To
nie im serce pęka na pół, to nie im w jednej chwili cały świat
wywrócił się do góry nogami. To nie oni umierają w środku.
Powoli
się uspakajam, a moje łzy zasychają na policzkach. Jak mogę
płakać, kiedy mój umysł nie chcę przyjąć tej wiadomości do
świadomości.
Coś
w mojej głowie szepcze, że oni kłamią.
Odpycham
ją od siebie z siłą, której u siebie nie podejrzewałem. Upada
kilka metrów dalej z głośnym jękiem.
Nie
chcę patrzeć na jej twarz. Nie chcę patrzeć na twarz kogokolwiek
z tych ludzi.
Ostrożnie,
ze spuszczoną głową, próbuję się podnieść.
Nogi
trzęsą mi się tak bardzo, że przez chwilę mam obawy czy znów
nie upadnę. Moje dłonie zaciskają się w pięści, oddech jest
urywany, jakbym przebiegł długą drogę.
Odwracam
się i odchodzę.
Słyszę
rozpaczliwy krzyk Sakury.
Woła
mnie. Woła moje imię. Nie odwracam się, nie mam po co.
Oni
mnie nie obchodzą. Nie rozumieją mnie, ani tego co się ze mną
teraz dzieje.
Nienawidzę
ich i na pewno nie potrzebuję. Nie potrzebuję nikogo oprócz...
Nie
patrzę, gdzie niosą mnie stopy. Po prostu idę.
Mijani
ludzie, patrzą na mnie ze smutkiem i współczuciem. A więc już
wszyscy wiedzą? Oczywiście, to zawsze ja dowiaduję się o
wszystkim ostatni...
Zatrzymuję
się na środku drogi, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić.
Przecież
nie mam po co wracać do domu. Nie, kiedy go tam nie ma.
Rozglądam
się w koło szukając czegoś, na czym mógłbym zawiesić wzrok,
aby choć przez chwilę poczuć się pewnie. Czegoś znajomego.
Moje
spojrzenie pada na Hinate, Kibe i Nejiego, patrzących na mnie ze
sporej odległości.
Milczą,
a na ich twarzach widać troskę. Kiba robi kilka kroków w moją
stronę, a ja automatycznie się cofam.
Ogarnia
mnie złość. Odwracam się na pięcie i zaczynam biec.
Gdy
jestem już tak zmęczony, że nie mam siły nawet na otarcie
spoconego czoła, zatrzymuję się i łapię łapczywie powietrze.
Podnoszę
wzrok i zamieram.
Stoję
przed domem. NASZYM domem.
Dlaczego
tutaj akurat musiałem dobiec?
Waham
się przez chwilę patrząc na ten imponujących rozmiarów budynek i
mimowolnie usta drgają mi mimowolnie, gdy przypominam sobie ile
stoczyliśmy walk o ten dom. Nie chciałem w nim zamieszkać. Wydawał
mi się taki ogromny i chłodny. Bezosobowy. Ale on tak bardzo
nalegał, tak bardzo się starał, za każdym razem pokonując mnie i
z triumfalną miną odbierając pocałunek przysługujący tylko
zwycięzcy.
Powoli
otwieram furtkę i wkraczam na ścieżkę, prowadzącą do drzwi
frontowych. Rozglądam się z ciekawością na boki, tak jak bym po
raz pierwszy tu był.
Drzewa,
kwiaty, nasza huśtawka, ławka...
Wszystko
tak, jak było.
Staję
przed schodami prowadzącymi na werandę i ponownie się waham. Czuję
się jak intruz.
Bez
niego... to już nie jest mój dom.
Wchodzę
po schodach i docieram do drzwi. Dotykam ich, jakby w nadziei, że
zaraz się otworzą, a on powita mnie swoim kpiącym uśmiechem i
obrzuci pożądliwym spojrzeniem.
Chwytam
za klamkę i powoli ją naciskam. Drzwi stają otworem.
Nie
mam odwagi wejść do środka. Stoję i patrzę na ciemny korytarz.
Robię
krok, drugi, drzwi zamykają się za mną.
Nie
zapalam światła, przecież nie ma takiej potrzeby. Mijam drzwi do
salonu, kuchni, łazienki, aż w końcu staję przed schodami na
piętro.
Wchodzę
nieśpiesznie, przesuwając dłonią po poręczy w tak znajomy
sposób. Zawsze tak robię.
Rozglądam
się po korytarzu i nasłuchuję, wyczekując chociażby najlżejszego
odgłosu. Czegoś co by świadczyło, że on jednak tu jest.
Ruszam
do sypialni, zauważając, że wstrzymuję oddech. Popycham drzwi i
staję w progu.
Słońce
próbuję oświetlić środek, przedzierając się przez zasłony,
ale jest za słabe, aby się przedostać.
Nie
wygra z mrokiem.
Omiatam
wnętrze nieuważnym spojrzeniem.
Wszystko
jest tak jak było, biurko nadal stoi pod oknem, drzwi od szafy nadal
się nie domykają, obraz którego nie znoszę nadal wisi nad
łóżkiem.
Łóżko
obleczone czarną satyną parzy moje oczy.
Mimowolnie
przypominają mi się wszystkie nasze wspólne noce, nasze czułe
pocałunki, zmysłowe akty, poważne rozmowy.
Wchodzę
w głąb pokoju i podchodzę do komody. Chwytam nasze zdjęcie i
patrzę na nie. On jak zwykle z ponurą miną, a ja uśmiechnięty.
Obejmuję go w pasie, a on trzyma dłoń na mojej głowię. Jednak w
jego oczach widać blask. Jest szczęśliwy.
Odkładam
zdjęcie, nie czując nic. Dlaczego nie czuję niczego? Smutku, żalu.
Jakiś
głos w mojej głowie mówi mi, że nadal wierzę w to, że on żyje.
Biorę
do ręki jego notatnik. Otwieram go, patrząc na równe pismo. Małe,
zgrabne i czytelne. Zawsze podziwiałem go za to, że potrafi tak
pięknie pisać. Wiem, że to śmieszne, ale jednak.
Odkładam
zeszyt, biorąc jego okulary do czytania.
Zawsze
tak śmiesznie w nich wyglądał, ale uwielbiałem go takim.
Uwielbiałem patrzeć na niego gdy czytał. Wydawał się być wtedy
taki... spokojny.
Kładę
je z powrotem na miejsce i podchodzę do łóżka.
Przejeżdżam
dłonią po chłodnym materiale pościeli. Miękka, czarna satyna
cudownie współgrała z mlecznobiałym kolorem jego skóry. Za
każdym razem gdy w niej leżał, nagi i bezbronny, przywodził mi na
myśl anioła.
Podchodzę
do szafy.
Mieliśmy
naprawić drzwi, które poluzowały się przez nasze niedawne
igraszki.
Zapomniałem
o tym.
Otwieram
je i nagle wstrzymuję oddech.
Dopiero
teraz dociera do mnie to, co się stało.
Jego
ubrania, jego zapach.
Nie
mogę oddychać. Ten zapach drażni moje nozdrza. Nie potrafię się
powstrzymać i ogarnia mnie szał. Krzyczę, wyrzucając wszystko z
szafy.
Targam
różne rodzaje materiałów chcąc, by przestały nim pachnieć.
Nienawidzę
go! Jak mógł mi to zrobić!?
Rzucam
wszystkim co mam pod ręką.
Okularu
zgniatam w dłoni, notatnik rozrywam na strzępy, ramką ze zdjęciem
rzucam o ścianę.
Wyciągam
kunai i drę pościel. Już nigdy się na niej nie położę.
Nigdy!
Miotam
się po pokoju wrzeszcząc z bólu, który wrócił ze zdwojoną
siłą.
Nie
ma go! Nie żyje!
Niszczę
ściany, niszczę meble, niszczę wszystko co mi się z nim kojarzy.
Nadal
czuję jego zapach. Nie chcę go czuć.
Nienawidzę
go. Jak mógł mnie zostawić?
Do
pokoju wbiegają jacyś ludzie próbując mnie powstrzymać.
Mówią
coś do mnie, ale nie słucham ich, nadal krzycząc i wyrywając się
z potworną siłą. Łapią mnie za ręce i unieruchamiają. Szarpię
się.
-
Nienawidzę was! Nienawidzę go! - Wrzeszczę, połykając łzy.
Shino
i Shikamaru, wzmacniają uścisk na moich ramionach.
-
Uspokój się. - Mówi Ino, stając obok TenTen.
Nie
potrafię.
Krzyczę.
Wyrzucam z siebie rozpacz, żal, nienawiść.
-On
nie żyje. - Szepce Ino. - Przykro nam.
Krzyk
zamiera mi w gardle. Po kilku sekundach jest już tylko wspomnieniem.
Biorę głęboki oddech i wsłuchuję się w słowa, które już
dawno przebrzmiały w moich uszach. Powoli unoszę wzrok i wlepiam go
w blondynkę, której usta drżą tak mocno, iż mam wrażenie, że
zaraz się rozpłacze.
Uściska
na moich rękach staje się lżejszy. Po chwili puszczają mnie i
odsuwają się na krok, obserwując moją reakcję na słowa Ino.
Analizuję
jej słowa i teraz brzmi to zupełnie inaczej, niż kilka godzin
temu.
-
Powtórz to. - mówię zachrypniętym od krzyku głosem i rzucam jej
prowokujące, wrogie spojrzenie.
Patrzy
na mnie nic nie rozumiejąc. Uchyla usta, ale słowa zamierają zanim
zdąrzą osiąść na języku.
-
Powtórz to...
-
On nie żyje... - Wyrzuca z siebie cicho, ledwo mogę ją usłyszeć
stojąc trzy kroki od niej.
-
Jeszcze raz! - Krzyczę, a ona podskakuje wystraszona. Shino chwyta
mnie delikatnie za nadgarstek, ale wyszarpuję rękę nie odrywając
wzroku od kobiety.
-
Nie żyje... - Łka cicho i chowa twarz w drżących dłoniach.
-
Jeszcze!
-
Sasuke nie żyje!!! - Krzyczy, i upada na kolana.
To
mi wystarczy.
TenTen
pochyla się nad nią i cichym głosem mówi jej coś do ucha.
Mężczyźni
milczą.
-
Nie żyje... - powtarzam głucho.
Nikt
się nie odzywa, a ciszę w pokoju zakłóca tylko szloch Ino.
-
Naruto, musimy zaprowadzić cię do Hokage. - W końcu ciszę
przerywa Shikamaru. Patrzy na mnie, próbując ukryć troskę kryjącą
się w jego głosie.
Na
mojej twarzy pojawia się zmęczony uśmiech.
Już
wszystko rozumiem.
Przecieram
dłonią twarz i wychodzę z pokoju, z tego domu. Odwracam się i po
raz ostatni patrzę na to, czego tak obaj pragnęliśmy, a czego tak
naprawdę nigdy jako dzieci nie mieliśmy.
Nigdy
już tu nie wrócę. Nie, kiedy jego tu nie ma.
Idę
nie patrząc na ludzi, którzy przyglądają mi się w ciszy.
Nie
zwracam uwagi na Shikakamru, mówiącego coś do mnie. Nie obchodzi
mnie to.
Z
moich ust nie znika ten delikatny uśmiech.
Tak
naprawdę to tylko lekkie uniesienie warg, ale nie potrafię pozbyć
się go z twarzy.
Wchodzę
do gabinetu Hokage.
Kobieta
siedzi za biurkiem i patrzy na mnie z tym cholernym bólem w oczach.
Milczymy.
Tsunade
wstaje i przechodząc obok mnie gestem ręki nakazuje mi wyjście.
Wychodzę za nią. Wolnym krokiem idzie tylko w sobie znanym
kierunku.
Docieramy
do podziemia, do jakiegoś pokoju. Otwiera drzwi, a ja już wiem, o
co chodzi.
Pokój
jest sterylnie czysty. Cały w bieli. Na jego środku widzę stół,
na którym pod białym prześcieradłem leży czyjeś ciało.
Robię
krok w tył.
Tsunade
nie pogania mnie. Stoi obok stołu i czeka.
Czuję
pod powiekami łzy.
Przekraczam
próg z niemiłym uczuciem, że zaraz zwariuję. Podchodzę do niej,
a ona patrzy na mnie pytająco.
Kiwam
głową.
Łapie
za jeden koniec materiału i delikatnie go unosi.
Otwieram
usta z zamiarem krzyknięcia, lecz nic takiego nie następuję.
Pomimo
tego zakrywam je dłonią.
Jest.
Wygląda
jakby spał.
Hebanowe
włosy, niedbale rozrzucone naokoło jego twarzy. Usta ułożone w
lekkim uśmiechu, świadczące o tym, że na pewno myślał o czymś
przyjemnym w swoich ostatnich chwilach. Onyksowe oczy są ukryte pod
powiekami.
Jest
taki piękny.
Nieświadomie
wyciągam dłoń i dotykam jego policzka.
Lodowaty.
-
Obudź się. - szepce. - Proszę...
Moje
łzy spadają na jego twarz.
Słyszę,
jak Tsunade zaczerpuje głęboko powietrza.
Zaczynam
szlochać, ale nie tak jak wcześniej. To jest płacz pełen
zrezygnowania.
Nic
nie mogę zrobić. Już po wszystkim. Nie było mnie przy nim, by go
uratować.
Moja
dłoń sunie po jego twarzy, zahaczając o zimne wargi, powieki, nos,
policzki.
Jego
włosy są suche w dotyku. To dla mnie taka abstrakcja, że przez
chwilę moja dłoń zamiera, by zaraz na nowo podjąć wędrówkę.
Ile już nie żyje, skoro te czarne pasma zdążyły stracić swoją
dawną miękkość i blask. Zaledwie tydzień temu wyruszył na tą
misję. Czyżby zginął już na początku jej trwania?
Tak
bardzo pragnę poczuć te silne dłonie zaciskające się na mojej
talii. Te zmysłowe usta, całujące moją twarz.
Uśmiecham
się smutno przez łzy.
Już
nigdy tego nie poczuję.
Tsunade
kładzie mi dłoń na ramieniu, zaciskając palce.
Chcę
dodać mi chyba otuchy, ale sama ledwo co się trzyma.
I
tak mnie nie rozumie. Nie kochała go w taki sposób jak ja. Nic nie
może wiedzieć o miłości, która nas łączyła.
Cieszę
się, że jest ze mną.
Jednak
się cieszę.
Pochylam
się nad nim, pragnąc po raz ostatni posmakować jego ust.
Składam
na nich lekkim pocałunek, lecz to mi nie wystarcza.
To
już nie są te usta, które tak bardzo kocham.
To
już nie to samo.
Prostuję
się, i przykrywam jego twarz białym materiałem.
-
Naruto...
-
Przestań. - Mówię cicho.
-
Przykro mi.
-
Przestań. - Powtarzam, zaciskając pięści i wychodząc z
pomieszczenia nawet nie oglądając się za siebie.
Staję
przed budynkiem, na placu w całości zalanym słońcem. Unoszę
twarz w jego stronę, chcąc by osuszyło mi twarz z łez.
Otwieram
oczy wyczuwając, że nie jestem sam.
Oni
wszyscy tu są.
Wszyscy
moi przyjaciele stoją naprzeciwko mnie.
Sakura,
Ino, Hinata, Chouji, Lee...
Są
wszyscy.
Nie
odzywają się, ale wszyscy patrzą prosto na mnie. Nikt nie ucieka
spojrzeniem w bok.
Ja
też.
-
Jesteśmy w tym razem. - Mówi cicho Neji.
-
Wszyscy ci pomożemy. - Szepce Kiba.
-
Nie jesteś sam. - Potwierdza TenTen.
-
Razem damy rade. - Shikamaru wyciąga dłoń w moją stronę i czeka.
Uśmiecham
się słabo.
Teraz
to czuję.
Czuję
ból, spalający moje wnętrzności. Czuję, że ledwo oddycham z
rozpaczy.
Jestem
zagubiony i sfrustrowany.
Ale
oni tu są.
Może
i nie rozumieją. Może i nie mają pojęcia o moich uczuciach i
miłości, którą darzyłem Sasuke.
Ale
są.
Teraz
muszę tylko zaakceptować to, co jest oczywiste.
Jego
śmierć.
Ale
wbrew pozorom nie jestem samotny. I nie będę.
Muszę
tylko poczekać aż ten ból zamieni się we wspomnienie. Potem
wszystko będzie dobrze.
Bo
oni tu są.
I
będą.
Dziękuję
wam.
Dziękuję
wam za to, że mogłem przerzucić połowę mojego bólu na wasze
barki.
Dziękuję.