wtorek, 4 czerwca 2013

Ból

To tekst z mojego starego bloga. Czytając go dzisiaj, postanowiłam go poprawić i wstawić tutaj.
Wierzę, że każdy ból ma kiedyś swój koniec. Każde cierpienie w końcu się skończy. Wierzę w to całym sercem.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

- Nie rozumiem... - szepce, cofając się do tyłu.
Wygląda to tak, jakbym chciał uciec przed ludźmi stojącymi przede mną.
- Nie... nie wiem o czym mówicie... - powtarzam, kręcąc głową.
Wpatrują się we mnie, a w ich oczach można dostrzec niewyobrażalną dozę współczucia i bólu.

- Naruto... - Głos Tsunade jest przepełniony powagą oraz smutkiem.
Robi kilka kroków w moją stronę, wyciągając rękę by mnie dotknąć.
- Nie! - Krzyczę, nadal się cofając. - To niemożliwe! To nie może być prawda!
Sakura chowa twarz w dłoniach, szlochając. Kakashi odwraca wzrok, zaciskając usta.
- Tak mi przykro... - szepce Tsunade, opuszczając bezradnie dłoń.
- Kłamiesz! - wrzeszczę.
- On nie żyje. - Te słowa z trudem przechodzą jej przez gardło.
Jej ciało drży.

Moje oczy otwierają się szeroko.
Nie rozumiem.
Nic nie rozumiem.
Dlaczego ona mówi takie potworne rzeczy?

Upadam na kolana, nie będąc w stanie utrzymać się na nogach.
Uderzam pięściami w ziemię, krzycząc z bólu, który przepełnia moje serce.
Słyszę jak Sakura płaczę.
Nie mam siły podnieść głowy, aby na nią spojrzeć. Aby ją pocieszyć, bo przecież to co mówi Tsunade, nie może być pra...
Krzyczę.
Wyrzucam z siebie strach, bezsilność, lecz ból nie ustaje.
Wzrok zasnuwają mi łzy. Czuję ich smak na ustach i mam ochotę krzyczeć jeszcze głośniej.
Ramiona Tsunade obejmują moje ciało.
Nie wiem, czy w tym momencie to ja tak drżę, czy ona.
Próbuję ją odepchnąć. Jej dotyk pali moją skórę tak bardzo, że nie mogę oddychać.
Nie puszcza mnie.
Szarpię się z całych sił, lecz tak naprawdę jestem niewiarygodnie słaby. Z głośnym jękiem poddaję się i zatapiam się w jej ramionach. Wciskam twarz w jej szyję.
Płaczę. Ona też.

- Dlaczego? - Jęczę przez łzy. - Dlaczego... - mój głos jest coraz cichszy.

Nie mam siły.

Kołyszę mnie w swoich ramionach, tak jakby to miało mi pomóc. Co ona może wiedzieć? Co oni wszyscy mogą wiedzieć o tym, co ja czuję? Stoją tu i gapią się na mnie, jakbym był jakąś ofiarą.
To nie im serce pęka na pół, to nie im w jednej chwili cały świat wywrócił się do góry nogami. To nie oni umierają w środku.

Powoli się uspakajam, a moje łzy zasychają na policzkach. Jak mogę płakać, kiedy mój umysł nie chcę przyjąć tej wiadomości do świadomości.
Coś w mojej głowie szepcze, że oni kłamią.

Odpycham ją od siebie z siłą, której u siebie nie podejrzewałem. Upada kilka metrów dalej z głośnym jękiem.
Nie chcę patrzeć na jej twarz. Nie chcę patrzeć na twarz kogokolwiek z tych ludzi.
Ostrożnie, ze spuszczoną głową, próbuję się podnieść.
Nogi trzęsą mi się tak bardzo, że przez chwilę mam obawy czy znów nie upadnę. Moje dłonie zaciskają się w pięści, oddech jest urywany, jakbym przebiegł długą drogę.
Odwracam się i odchodzę.
Słyszę rozpaczliwy krzyk Sakury.
Woła mnie. Woła moje imię. Nie odwracam się, nie mam po co.
Oni mnie nie obchodzą. Nie rozumieją mnie, ani tego co się ze mną teraz dzieje.
Nienawidzę ich i na pewno nie potrzebuję. Nie potrzebuję nikogo oprócz...

Nie patrzę, gdzie niosą mnie stopy. Po prostu idę.
Mijani ludzie, patrzą na mnie ze smutkiem i współczuciem. A więc już wszyscy wiedzą? Oczywiście, to zawsze ja dowiaduję się o wszystkim ostatni...

Zatrzymuję się na środku drogi, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić.
Przecież nie mam po co wracać do domu. Nie, kiedy go tam nie ma.
Rozglądam się w koło szukając czegoś, na czym mógłbym zawiesić wzrok, aby choć przez chwilę poczuć się pewnie. Czegoś znajomego.
Moje spojrzenie pada na Hinate, Kibe i Nejiego, patrzących na mnie ze sporej odległości.
Milczą, a na ich twarzach widać troskę. Kiba robi kilka kroków w moją stronę, a ja automatycznie się cofam.
Ogarnia mnie złość. Odwracam się na pięcie i zaczynam biec.
Gdy jestem już tak zmęczony, że nie mam siły nawet na otarcie spoconego czoła, zatrzymuję się i łapię łapczywie powietrze.
Podnoszę wzrok i zamieram.
Stoję przed domem. NASZYM domem.
Dlaczego tutaj akurat musiałem dobiec?
Waham się przez chwilę patrząc na ten imponujących rozmiarów budynek i mimowolnie usta drgają mi mimowolnie, gdy przypominam sobie ile stoczyliśmy walk o ten dom. Nie chciałem w nim zamieszkać. Wydawał mi się taki ogromny i chłodny. Bezosobowy. Ale on tak bardzo nalegał, tak bardzo się starał, za każdym razem pokonując mnie i z triumfalną miną odbierając pocałunek przysługujący tylko zwycięzcy.
Powoli otwieram furtkę i wkraczam na ścieżkę, prowadzącą do drzwi frontowych. Rozglądam się z ciekawością na boki, tak jak bym po raz pierwszy tu był.
Drzewa, kwiaty, nasza huśtawka, ławka...
Wszystko tak, jak było.
Staję przed schodami prowadzącymi na werandę i ponownie się waham. Czuję się jak intruz.
Bez niego... to już nie jest mój dom.
Wchodzę po schodach i docieram do drzwi. Dotykam ich, jakby w nadziei, że zaraz się otworzą, a on powita mnie swoim kpiącym uśmiechem i obrzuci pożądliwym spojrzeniem.
Chwytam za klamkę i powoli ją naciskam. Drzwi stają otworem.
Nie mam odwagi wejść do środka. Stoję i patrzę na ciemny korytarz.
Robię krok, drugi, drzwi zamykają się za mną.
Nie zapalam światła, przecież nie ma takiej potrzeby. Mijam drzwi do salonu, kuchni, łazienki, aż w końcu staję przed schodami na piętro.
Wchodzę nieśpiesznie, przesuwając dłonią po poręczy w tak znajomy sposób. Zawsze tak robię.
Rozglądam się po korytarzu i nasłuchuję, wyczekując chociażby najlżejszego odgłosu. Czegoś co by świadczyło, że on jednak tu jest.
Ruszam do sypialni, zauważając, że wstrzymuję oddech. Popycham drzwi i staję w progu.
Słońce próbuję oświetlić środek, przedzierając się przez zasłony, ale jest za słabe, aby się przedostać.
Nie wygra z mrokiem.

Omiatam wnętrze nieuważnym spojrzeniem.
Wszystko jest tak jak było, biurko nadal stoi pod oknem, drzwi od szafy nadal się nie domykają, obraz którego nie znoszę nadal wisi nad łóżkiem.
Łóżko obleczone czarną satyną parzy moje oczy.
Mimowolnie przypominają mi się wszystkie nasze wspólne noce, nasze czułe pocałunki, zmysłowe akty, poważne rozmowy.
Wchodzę w głąb pokoju i podchodzę do komody. Chwytam nasze zdjęcie i patrzę na nie. On jak zwykle z ponurą miną, a ja uśmiechnięty. Obejmuję go w pasie, a on trzyma dłoń na mojej głowię. Jednak w jego oczach widać blask. Jest szczęśliwy.
Odkładam zdjęcie, nie czując nic. Dlaczego nie czuję niczego? Smutku, żalu.
Jakiś głos w mojej głowie mówi mi, że nadal wierzę w to, że on żyje.
Biorę do ręki jego notatnik. Otwieram go, patrząc na równe pismo. Małe, zgrabne i czytelne. Zawsze podziwiałem go za to, że potrafi tak pięknie pisać. Wiem, że to śmieszne, ale jednak.
Odkładam zeszyt, biorąc jego okulary do czytania.
Zawsze tak śmiesznie w nich wyglądał, ale uwielbiałem go takim. Uwielbiałem patrzeć na niego gdy czytał. Wydawał się być wtedy taki... spokojny.
Kładę je z powrotem na miejsce i podchodzę do łóżka.
Przejeżdżam dłonią po chłodnym materiale pościeli. Miękka, czarna satyna cudownie współgrała z mlecznobiałym kolorem jego skóry. Za każdym razem gdy w niej leżał, nagi i bezbronny, przywodził mi na myśl anioła.
Podchodzę do szafy.
Mieliśmy naprawić drzwi, które poluzowały się przez nasze niedawne igraszki.
Zapomniałem o tym.
Otwieram je i nagle wstrzymuję oddech.
Dopiero teraz dociera do mnie to, co się stało.
Jego ubrania, jego zapach.
Nie mogę oddychać. Ten zapach drażni moje nozdrza. Nie potrafię się powstrzymać i ogarnia mnie szał. Krzyczę, wyrzucając wszystko z szafy.
Targam różne rodzaje materiałów chcąc, by przestały nim pachnieć.
Nienawidzę go! Jak mógł mi to zrobić!?
Rzucam wszystkim co mam pod ręką.
Okularu zgniatam w dłoni, notatnik rozrywam na strzępy, ramką ze zdjęciem rzucam o ścianę.
Wyciągam kunai i drę pościel. Już nigdy się na niej nie położę.
Nigdy!
Miotam się po pokoju wrzeszcząc z bólu, który wrócił ze zdwojoną siłą.

Nie ma go! Nie żyje!

Niszczę ściany, niszczę meble, niszczę wszystko co mi się z nim kojarzy.
Nadal czuję jego zapach. Nie chcę go czuć.
Nienawidzę go. Jak mógł mnie zostawić?

Do pokoju wbiegają jacyś ludzie próbując mnie powstrzymać.
Mówią coś do mnie, ale nie słucham ich, nadal krzycząc i wyrywając się z potworną siłą. Łapią mnie za ręce i unieruchamiają. Szarpię się.

- Nienawidzę was! Nienawidzę go! - Wrzeszczę, połykając łzy.
Shino i Shikamaru, wzmacniają uścisk na moich ramionach.
- Uspokój się. - Mówi Ino, stając obok TenTen.

Nie potrafię.
Krzyczę. Wyrzucam z siebie rozpacz, żal, nienawiść.

-On nie żyje. - Szepce Ino. - Przykro nam.

Krzyk zamiera mi w gardle. Po kilku sekundach jest już tylko wspomnieniem. Biorę głęboki oddech i wsłuchuję się w słowa, które już dawno przebrzmiały w moich uszach. Powoli unoszę wzrok i wlepiam go w blondynkę, której usta drżą tak mocno, iż mam wrażenie, że zaraz się rozpłacze.
Uściska na moich rękach staje się lżejszy. Po chwili puszczają mnie i odsuwają się na krok, obserwując moją reakcję na słowa Ino.

Analizuję jej słowa i teraz brzmi to zupełnie inaczej, niż kilka godzin temu.

- Powtórz to. - mówię zachrypniętym od krzyku głosem i rzucam jej prowokujące, wrogie spojrzenie.
Patrzy na mnie nic nie rozumiejąc. Uchyla usta, ale słowa zamierają zanim zdąrzą osiąść na języku.
- Powtórz to...
- On nie żyje... - Wyrzuca z siebie cicho, ledwo mogę ją usłyszeć stojąc trzy kroki od niej.
- Jeszcze raz! - Krzyczę, a ona podskakuje wystraszona. Shino chwyta mnie delikatnie za nadgarstek, ale wyszarpuję rękę nie odrywając wzroku od kobiety.
- Nie żyje... - Łka cicho i chowa twarz w drżących dłoniach.
- Jeszcze!
- Sasuke nie żyje!!! - Krzyczy, i upada na kolana.
To mi wystarczy.
TenTen pochyla się nad nią i cichym głosem mówi jej coś do ucha.
Mężczyźni milczą.
- Nie żyje... - powtarzam głucho.
Nikt się nie odzywa, a ciszę w pokoju zakłóca tylko szloch Ino.

- Naruto, musimy zaprowadzić cię do Hokage. - W końcu ciszę przerywa Shikamaru. Patrzy na mnie, próbując ukryć troskę kryjącą się w jego głosie.

Na mojej twarzy pojawia się zmęczony uśmiech.
Już wszystko rozumiem.
Przecieram dłonią twarz i wychodzę z pokoju, z tego domu. Odwracam się i po raz ostatni patrzę na to, czego tak obaj pragnęliśmy, a czego tak naprawdę nigdy jako dzieci nie mieliśmy.
Nigdy już tu nie wrócę. Nie, kiedy jego tu nie ma.

Idę nie patrząc na ludzi, którzy przyglądają mi się w ciszy.
Nie zwracam uwagi na Shikakamru, mówiącego coś do mnie. Nie obchodzi mnie to.
Z moich ust nie znika ten delikatny uśmiech.
Tak naprawdę to tylko lekkie uniesienie warg, ale nie potrafię pozbyć się go z twarzy.

Wchodzę do gabinetu Hokage.
Kobieta siedzi za biurkiem i patrzy na mnie z tym cholernym bólem w oczach.
Milczymy.
Tsunade wstaje i przechodząc obok mnie gestem ręki nakazuje mi wyjście. Wychodzę za nią. Wolnym krokiem idzie tylko w sobie znanym kierunku.
Docieramy do podziemia, do jakiegoś pokoju. Otwiera drzwi, a ja już wiem, o co chodzi.
Pokój jest sterylnie czysty. Cały w bieli. Na jego środku widzę stół, na którym pod białym prześcieradłem leży czyjeś ciało.
Robię krok w tył.
Tsunade nie pogania mnie. Stoi obok stołu i czeka.
Czuję pod powiekami łzy.
Przekraczam próg z niemiłym uczuciem, że zaraz zwariuję. Podchodzę do niej, a ona patrzy na mnie pytająco.
Kiwam głową.

Łapie za jeden koniec materiału i delikatnie go unosi.
Otwieram usta z zamiarem krzyknięcia, lecz nic takiego nie następuję.
Pomimo tego zakrywam je dłonią.

Jest.
Wygląda jakby spał.
Hebanowe włosy, niedbale rozrzucone naokoło jego twarzy. Usta ułożone w lekkim uśmiechu, świadczące o tym, że na pewno myślał o czymś przyjemnym w swoich ostatnich chwilach. Onyksowe oczy są ukryte pod powiekami.
Jest taki piękny.
Nieświadomie wyciągam dłoń i dotykam jego policzka.
Lodowaty.
- Obudź się. - szepce. - Proszę...
Moje łzy spadają na jego twarz.
Słyszę, jak Tsunade zaczerpuje głęboko powietrza.
Zaczynam szlochać, ale nie tak jak wcześniej. To jest płacz pełen zrezygnowania.
Nic nie mogę zrobić. Już po wszystkim. Nie było mnie przy nim, by go uratować.

Moja dłoń sunie po jego twarzy, zahaczając o zimne wargi, powieki, nos, policzki.
Jego włosy są suche w dotyku. To dla mnie taka abstrakcja, że przez chwilę moja dłoń zamiera, by zaraz na nowo podjąć wędrówkę. Ile już nie żyje, skoro te czarne pasma zdążyły stracić swoją dawną miękkość i blask. Zaledwie tydzień temu wyruszył na tą misję. Czyżby zginął już na początku jej trwania?
Tak bardzo pragnę poczuć te silne dłonie zaciskające się na mojej talii. Te zmysłowe usta, całujące moją twarz.

Uśmiecham się smutno przez łzy.
Już nigdy tego nie poczuję.

Tsunade kładzie mi dłoń na ramieniu, zaciskając palce.
Chcę dodać mi chyba otuchy, ale sama ledwo co się trzyma.
I tak mnie nie rozumie. Nie kochała go w taki sposób jak ja. Nic nie może wiedzieć o miłości, która nas łączyła.

Cieszę się, że jest ze mną.
Jednak się cieszę.

Pochylam się nad nim, pragnąc po raz ostatni posmakować jego ust.
Składam na nich lekkim pocałunek, lecz to mi nie wystarcza.
To już nie są te usta, które tak bardzo kocham.
To już nie to samo.
Prostuję się, i przykrywam jego twarz białym materiałem.

- Naruto...
- Przestań. - Mówię cicho.
- Przykro mi.
- Przestań. - Powtarzam, zaciskając pięści i wychodząc z pomieszczenia nawet nie oglądając się za siebie.

Staję przed budynkiem, na placu w całości zalanym słońcem. Unoszę twarz w jego stronę, chcąc by osuszyło mi twarz z łez.

Otwieram oczy wyczuwając, że nie jestem sam.
Oni wszyscy tu są.
Wszyscy moi przyjaciele stoją naprzeciwko mnie.
Sakura, Ino, Hinata, Chouji, Lee...
Są wszyscy.

Nie odzywają się, ale wszyscy patrzą prosto na mnie. Nikt nie ucieka spojrzeniem w bok.
Ja też.

- Jesteśmy w tym razem. - Mówi cicho Neji.
- Wszyscy ci pomożemy. - Szepce Kiba.
- Nie jesteś sam. - Potwierdza TenTen.
- Razem damy rade. - Shikamaru wyciąga dłoń w moją stronę i czeka.

Uśmiecham się słabo.
Teraz to czuję.
Czuję ból, spalający moje wnętrzności. Czuję, że ledwo oddycham z rozpaczy.
Jestem zagubiony i sfrustrowany.

Ale oni tu są.
Może i nie rozumieją. Może i nie mają pojęcia o moich uczuciach i miłości, którą darzyłem Sasuke.

Ale są.

Teraz muszę tylko zaakceptować to, co jest oczywiste.
Jego śmierć.
Ale wbrew pozorom nie jestem samotny. I nie będę.
Muszę tylko poczekać aż ten ból zamieni się we wspomnienie. Potem wszystko będzie dobrze.
Bo oni tu są.
I będą.

Dziękuję wam.
Dziękuję wam za to, że mogłem przerzucić połowę mojego bólu na wasze barki.
Dziękuję.